Jest 24 kwietnia 2007 roku. Trybunał Konstytucyjny wydaje wyrok, zgodnie z którym 11 maja 2008 roku utracą moc przepisy ograniczające sądową waloryzację obligacji. Wśród posiadaczy przedwojennych papierów wartościowych odżywa nadzieja na godziwe uregulowanie przez Skarb Państwa zobowiązań wynikających z wyemitowanych obligacji.
Do gry wkraczają spekulanci. Na internetowych aukcjach skupują jak leci nadgryzione zębem czasu papiery gwarantowane przez II Rzeczpospolitą. Ceny momentalnie idą w górę nawet o 500 procent. O kilka razy przewyższają wartość nominalną, chociaż chwilę wcześniej można było je kupić za połowę i mniej tej wartości. Po kilku tygodniach kurz opada. Ceny stabilizują się, choć po każdym podobnym orzeczeniu sądów zatrzymują się na coraz wyższym poziomie. Jeszcze kilka lat temu, kiedy mało kto robił sobie nadzieję na wykup, te same papiery były warte kilkanaście procent nominału.
Mniejszym echem odbijają się przypadki reaktywowania przedwojennych spółek. Ich lista staje się jednak coraz dłuższa. W grudniu 2008 r. do Krajowego Rejestru Sądowego została wpisana firma Ziarno Polska Wytwórnia Chleba Zdrowia i Młyn Walcowy. Majątek tej krakowskiej spółki został znacjonalizowany po II wojnie światowej. Teraz jej stare budynki zamieniane są w lofty, których cena sięga 20 tys. zł za metr kwadratowy, a nowi akcjonariusze po cichu przygotowują się do walki o rekompensaty. O Ziarnie i kilkunastu innych spółkach może być jeszcze głośno.
Wiele reaktywowanych spółek ma teraz niewiele wspólnego z faktycznymi właścicielami lub ich spadkobiercami. Stoją za nimi albo osoby, które zwietrzyły interes i skupiły stare akcje, albo handlarze i kolekcjonerzy, w których zbiorach znajdowały się one od dawna.
Podbijanie cen kolekcjonerskich obligacji i reaktywowanie spółek nie skończy się dopóty, dopóki polski rząd ostatecznie nie zajmie się kwestią niewykupionych papierów skarbowych i majątku znacjonalizowanego w latach 1944-1962. Isnienie nie-uregu-lowanych problemów ma jednak swoją dobrą stronę. Zwięk-szają zainteresowanie zbieraniem papierów wartościowych, które do niedawna było nad Wisłą domeną nielicznych pasjonatów.
Tomasz Górniak, jedyna osoba w Polsce, która całe zawodowe życie poświęciła kolekcjonerskim papierom (od 15 lat prowadzi w Warszawie antykwariat Galeria Akcji), ocenia, że liczba wszystkich osób mających styczność z tym rynkiem powoli zbliża się do tysiąca.
– Ale poważnie zajmuje się tym około 30-40 osób – wtóruje mu Ryszard Kowalczuk, podpułkownik Wojska Pols-kiego w stanie spoczynku, niekwestionowany ekspert w tej dziedzinie.
Kowalczuk jest jednym z pięciu prekursorów zbierania papierów wartościowych w naszym kraju. Jego kolekcja liczy już 18 tys. dokumentów. Z tego 6 tys. to polskie akcje, obligacje i listy zastawne. Pod tym względem nie ma sobie równych. Jego przewaga wynika stąd, że zajął się tym przeszło 30 lat temu.
– To były zupełnie inne czasy. Papierów było pod dostatkiem i nikt się nie interesował ich zbieraniem. Kupowało się je z reguły na targach staroci, po bardzo niskiej cenie. Najlepsze interesy można było zrobić w skupach makulatury. Pojawiały się w nich sterty papierów, wyrzucane prawdopodobnie z magazynów rządowych – wspomina.
Kowalczuk, który sam kupił kilkadziesiąt kilogramów akcji i obligacji spisanych na makulaturę, ubolewa, że polski rząd chciał je zniszczyć.
– Było to najprostsze i niewymagające dużej pracy rozwiązanie. Na Zachodzie byłoby nie do pomyślenia. Tam papiery są stemplowane lub dziurkowane i za małe pieniądze puszczane w obieg kolekcjonerski – twierdzi.
Duży zbiór kupiony na makulaturze sprawił, że Kowalczuk mógł później sprzedawać powtarzające się akcje i obligacje innym kolekcjonerom. Zbie-raniem tych dokumentów kilkanaście lat temu zaraził Macieja Bombola, wiceprezesa Millennium TFI.
Ten, choć na co dzień ma do czynienia z papierami wartościowymi w formie zdematerializowanej, jest jedynym prywatnym kolekcjonerem, w którego zbiorze znajduje się akcja wyemitowana w 1768 roku przez Kompanię Manufaktur Wełnianych. Uchodzi ona za najcenniejszy i najstarszy istniejący polski papier wartościowy. Mimo to finansista skoncentrował się na kolekcjonowaniu obligacji skarbowych.
– Za cel postawiłem sobie stworzenie zbioru wszystkich polskich obligacji wyemitowanych w XX wieku. Teraz mam ich ponad 300, a do zwieńczenia dzieła brakuje mi ok. 30 papierów – mówi.
Najlepiej byłoby, gdyby ta wartościowa kolekcja sama się finansowała, dlatego wiceprezes Millennium TFI rozważa sprzedaż części kolekcji akcji, ale bez najcenniejszych egzemplarzy.
Taka informacja nie stanowi pociechy dla Leszka Koziorowskiego, partnera w kancelarii prawnej Gessel. Jego kolekcja, która pod względem zgromadzonych egzemplarzy (1750 akcji) znajduje się prawdopodobnie na drugim lub trzecim miejscu w Polsce, wciąż nie zawiera Kom-panii Manufaktur Wełnianych. Mecenas przyznaje, że chętnie by ją odkupił, ale cały czas czeka, aż Maciej Bombol wyznaczy cenę.
Ile mogłaby ona wynosić ? Z pewnością byłaby to najwyższa kwota, jaką zapłacono za polską akcję.
– Papiery XIX-wieczne i starsze, z nielicznymi wyjątkami, zachowały się w pojedynczych egzemplarzach i są po prostu rozchwytywane przez kolekcjonerów. Ich ceny wynoszą 1-10 tys. złotych. Znacznie większą wartość mają nieliczne papiery, wśród których znajdują się pierwsza polska obligacja wyemitowana przez króla Stanisława Augusta Poniatowskiego w 1782 roku i właśnie akcje Kompanii Manufaktur Weł-nianych z 1768 r. – twierdzi Tomasz Gór-niak. Sześć sztuk tych ostatnich miał posiadać sam król. – Teraz wiadomo o pięciu istniejących egzemplarzach, z czego cztery znajdują się w muzeach – dodaje właściciel Galerii Akcji.
Za pierwszą polską obligację kilka lat temu zapłacono jednak o wiele mniej.
– Pojawiła się na aukcji banknotów w Holandii i została sprzedana za około 800 euro. Nabywcą był dobrze poinformowany polski kolekcjoner. Cena z pewnością byłaby znacznie wyższa, gdyby wiedzieli o niej inni polscy kolekcjonerzy – opowiada Leszek Koziorowski.
Najwyższa kwota zaoferowana na internetowej aukcji za polski papier wartościowy to około 15 tys. złotych. Osiągnęła ją warszawska Resursa Ku-piecka.
– Nie sądzono, że jej akcje zachowały się do lat współczesnych. Z ostatniej informacji, z początku lat 20. ubiegłego wieku, wynikało, że jest kilka niewykupionych sztuk, od których Resursa wciąż płaciła dywidendę. Istniało bardzo duże ryzyko, że podczas II wojny światowej zostały one zniszczone, ale w 2008 r. jedna sztuka pojawiła się na Allegro w bardzo dobrym stanie – mówi mecenas Koziorowski.
Koziorowski, Bombol i Kowalczuk, poświęcając się własnemu hobby, stali się posiadaczami sporych zbiorów obligacji, które teraz są obiektem pożądania niejednego spekulanta. Jeżeli państwo polskie w końcu stawi czoła problemowi i zdecyduje o ich wykupie lub wypłacie części ich wartości, to przez przypadek mogą się trochę wzbogacić.
– Nie wierzę, aby można było na tym zbić majątek. Byłoby jednak głęboko niesprawiedliwe, gdyby okazało się, że w praworządnej Polsce posiadacze międzywojennych obligacji skarbowych nie dostaną żadnej rekompensaty, a w ramach reprywatyzacji oddaje się majątki, które były ulokowane w nieruchomościach. Jak ktoś przed wojną chciał być patriotą i zamiast inwestować w ziemię i domy, wolał pożyczyć pieniądze państwu, aby mogło się rozwijać, to bardzo dużo na tym stracił. Z kolei ktoś, kto nie zaufał Skarbowi Państwa i lokował pieniądze w nieruchomości, teraz otrzymuje odszkodowanie – mówi Maciej Bombol.
Wyemitowane przez II RP obligacje zostały częściowo spłacone, ale działo się to za czasów PRL-u, gdy władze komunistyczne potrzebowały kolejnych pożyczek z zagranicy. Wa-runkiem ich udzielenia było m.in. wykupienie obligacji, które posiadali obcokrajowcy.
Równocześnie spłacano zagranicznych posiadaczy akcji polskich spółek, których majątek został znacjonalizowany. Podstawą tego były umowy indemnizacyjne (czyli odszkodowawcze) zawierane przez rząd PRL-u m.in. z władzami USA, Szwajcarii, Fran-cji, Wielkiej Brytanii czy Belgii.
Odszkodowaniem zostali objęci także właściciele przedwojennej katowickiej firmy Giesche. Co ciekawe, w 2005 r. została ona reaktywowana i od razu zaczęła dochodzić swoich praw do nieruchomości na terenie Katowic. Sprawa jest o tyle poważna, że przed wojną Giesche posiadała rozległe tereny.
“Nawet jedna trzecia miasta Katowice. To nie tylko wschodnia część, czyli Giszowiec, Nikiszowiec, Szopienice, ale też część zachodnia, czyli Załęże, tereny położone na południe od dzisiejszej Drogowej Trasy Średnicowej aż do działek na wschód od ul. Bocheńskiego. I dalej na południe, ten teren sięgał do dzisiejszej autostrady. Spółka chce odzyskać ziemię i nieruchomości – te, które były znacjonalizowane nielegalnie” – mówił ponad rok temu prawnik spółki w wywiadzie dla “Gazety Wyborczej”.
Giesche wszczyna kolejne procesy o odzyskanie nieruchomości, ale równocześnie postępowanie w jej sprawie rozpoczęła prokuratura. Celem jest wyjaśnienie pochodzenia starych akcji spółki.
Problem by nie istniał, gdyby po powrocie do Polski akcje zostały ostemplowane, tak jak oznacza się papiery, które utraciły swe prawa. Skoro tak się nie stało, to reaktywacja okazała sie bajecznie prosta. I niepotrzebne było do tego 99,9 procent akcji, jakie teraz posiadają Marek Niegrzy-bowski i jego wspólnicy. Teo-retycznie wystarczyłaby jedna akcja.
Reaktywacja spółki wymagała m.in. zwołania walnego zgromadzenia akcjonariuszy i podwyższenia kapitału zakładowego. Obecnie nie może on być mniejszy niż 500 tys. złotych. Przedwojenny kapitał akcyjny Giesche opiewał na 172 mln zł i składały się na niego 172 akcje. Biorąc pod uwagę dwukrotną denominację polskiej waluty (w 1950 i 1995 r.), dzisiaj są to tylko 172 złote. Kwotę tę należało więc uzupełnić o przynajmniej 499 828 złotych. Walne zgromadzenie podejmuje taką decyzję, a że wie o nim prawdopodobnie tylko grupa osób zaangażowanych w reaktywację (informacja o WZA w Monitorze Sądowym i Gos-podarczym daje małą szansę, że dotrze ona do innych posiadaczy przedwojennych akcji), to jedynie ona uczestniczy w podniesieniu kapitału. W ten sposób mając jedną przedwojenną akcję, która dawała 0,58 proc. udziału w spółce, po podniesieniu kapitału można było się stać właścicielem 99,96 proc. Gieschego. Równocześnie udział nieświadomych posiadaczy starych akcji spadł do 0,04 procent.
Na pomysł reaktywowania firm wpadło wiele innych osób. Przykład kilkanaście lat temu dał Ryszard Krauze, który reaktywował spółkę C. Ulrich założoną w 1805 r. w Warszawie. Z relacji Zbigniewa Szachniewicza, członka za-rządu tej firmy, wynika, że jeden z najbogatszych Polaków kupił przedwojenne papiery w drugiej połowie lat 90. ubiegłego wieku.
– Spółka odzyskała około 20 ha na warszawskiej Woli. Tam, gdzie teraz stoi centrum handlowe Wola Park – twierdzi Szachniewicz. Nie ukrywa, że cały czas toczone są inne postępowania, których celem jest odzyskanie nieruchomości.
C. Ulrich to niejedyna przedwojenna spółka, która stała się własnością Ryszarda Krauzego. W 2000 r. należący do niego Prokom Investments kupił Pierw-sze Polskie Towarzystwo Kąpieli Morskich.
– Dotychczas udało nam się uzyskać odszkodowania za tereny, które zostały zajęte pod ulice i torowiska – przyznaje Anna Stopka, członek zarządu reaktywowanej firmy.
Najcenniejszą nieruchomością, o którą spółka cały czas walczy, jest działka przy nadmorskim bulwarze Gdyni. Znajduje się tam dawny dom zdrojowy, a obecnie Dom Marynarza. Jej powierzchnia to 9 tys. metrów kwadratowych.
Do Krajowego Rejestru Sądowego wpisano łącznie około 20 przedwojennych firm. Niektóre toczą sądowe walki o znacjonalizowane mienie lub szykują się do nich, inne czekają, aż powstanie ustawa, która ułatwi uzyskanie rekompensat.
Tomasza Gór-niaka znaleźć można w za-rządzie Sierszań-skich Zakładów Górniczych, Spółki Akcyj-nej Fabryk Metalowych pod Firmą: Norblin, Bracia Buch i T. Werner w War-szawie, Elek-trowni Okręgu War-szaw-skiego, Elektrowni w Kiel-cach, Elek-trowni w Piotr-kowie, War-szaws-kiego To-wa–rzystwa Fabryk Cukru, Zjednoczonych Fabryk Cykorii Ferd. Bohm Et Co. i Gleba oraz wspomnianej na początku spółki Ziarno Polska Wytwórnia Chleba Zdrowia i Młyn Walcowy. Tomasz Górniak przyznaje, że za reaktywacją tych podmiotów nie zawsze stoją spadkobiercy ich właścicieli, ale nie chce tego komentować.
Choć wielu ekspertów coraz głośniej mówi, że posiadacze obligacji czy reaktywowane spółki mają bardzo duże szanse na wygraną w sądach, to jednak kolejne polskie rządy odkładają uregulowanie tego problemu. Ani w Ministerstwie Finansów, ani w resorcie skarbu nie udało nam się dowiedzieć, w jaki sposób chce się z tym uporać rząd Donalda Tuska. Zasłanianie się przedawnieniem zobowiązań wynikających z obligacji może nie wystarczyć, bo to polskie władze przyczyniły się do tego, że obligatariusze dotychczas nie mogli skutecznie dochodzić swoich roszczeń. Dopóki kwestie te nie zostaną załatwione raz na zawsze, dopóty przedwojenne papiery wartościowe nie będą reprezentowały wyłącznie wartości kolekcjonerskiej.
Grzegorz Uraziński
www.forbes.pl