Kupowanie akcji na rynku pierwotnym przynosiło w ostatnich latach wysokie zyski przy niskim ryzyku. To mogło uśpić czujność inwestorów.
Na pierwszy rzut oka rynek pierwotny to eldorado. Tylko w 2006 r. pojawiło się na nim 37 nowych spółek. Inwestor, który zapisał się na akcje każdej z nich, mógł pozbyć się zakupionych walorów na pierwszej giełdowej sesji po kursie przewyższającym cenę emisyjną (lub cenę sprzedaży, w przypadku gdy spółka nie przeprowadzała nowej emisji, a jedynie dotychczasowi akcjonariusze sprzedawali już istniejące walory) przeciętnie o 33 procent. Tylko co piąta firma zadebiutowała ze stratą, ale w najgorszym wypadku zakończenie pierwszej giełdowej sesji wypadło zaledwie 2,1 proc. poniżej ceny emisyjnej.
Dwa wcześniejsze lata też należały do udanych. W 2004 r. inwestorom indywidualnym akcje sprzedawało 31 spółek, w 2005 r. – 35. Przeciętne przebicie na debiucie – liczone jako różnica między zakończeniem pierwszej sesji a ceną emisyjną – wyniosło 8 proc. w 2004 r. i ok. 9 proc. rok później. Odsetek zyskownych debiutów był podobny – odpowiednio 70 i 65 procent. Być może po czterech latach giełdowej hossy jednocyfrowe zyski nie robią już na nikim wrażenia, ale warto zwrócić uwagę, że mówimy tutaj o inwestycji trwającej z reguły kilka, kilkanaście dni. A przecież 8-9 proc. to znacznie więcej niż rentowność rocznych krajowych obligacji o stałym oprocentowaniu.
Doświadczeni inwestorzy z podejrzliwością traktują metody, które wydają się wyjątkowo skuteczne. Jeśli wyliczenia dokonane na podstawie historycznych danych sugerują, że pewien sposób inwestowania przynosi ponadprzeciętne stopy zwrotu, to nim zaczniemy go stosować, dobrze jest ponownie sprawdzić liczby i zastanowić się, czy przyjęte założenia są realne.
W przypadku rynku pierwotnego haczyk tkwi w redukcjach zapisów na akcje. Ponieważ przeświadczenie o wysokich zyskach czekających na rynku pierwotnym jest dość powszechne, popyt na oferowane walory z reguły znacznie przewyższa podaż. Zwłaszcza jeśli na giełdzie trwa hossa. Stosowane od lat w odniesieniu do inwestorów indywidualnych zasady przeprowadzania subskrypcji akcji stanowią, że w przypadku złożenia zamówienia na więcej akcji, niż jest przewidziane do sprzedaży, dokonuje się proporcjonalnej redukcji zapisów. Inwestorzy dostają zatem tylko część zamawianych walorów. W 2004 r. zapisy były redukowane średnio o 62 proc. (co oznacza, że na 100 zamawianych akcji otrzymywaliśmy 38), w 2005 r. o 65 proc., w ub.r. – o 78 procent.
Rekord padł w przeprowadzonej pod koniec ubiegłego roku ofercie Arterii: inwestorzy otrzymali tylko jedną ze 100 zamówionych akcji. Choć tak wysokie redukcje wydają się absurdalne (sugeruje to zbyt niską cenę emisyjną), to przypomnę, że pierwsze oferty na rynku pierwotnym sprzedawano na zasadzie "kto pierwszy, ten lepszy". Po akcje stały kolejki, a większość chętnych odchodziła z kwitkiem.
Nawet po uwzględnieniu redukcji zapisów zyski z kupowania papierów na rynku pierwotnym były w ostatnich trzech latach wysokie. Inwestor, który w 2004 r. zapisywał się na każdą emisję na kwotę 10 tys. zł i sprzedawał akcje po cenie zamknięcia pierwszych notowań, zarobił w ciągu 12 miesięcy 4 tys. złotych. W 2005 r. zysk z identycznej strategii wyniósłby około 6,5 tys. zł, i wreszcie w minionym roku – 8 tys. złotych.
Takie wyniki można było osiągnąć tylko w przypadku konsekwentnego składania zapisów – nawet na walory tych firm, których kondycja finansowa mogła budzić zastrzeżenia. W 2004 r. najbardziej zyskowną transakcją był zakup walorów Swissmedu – mimo że na rynku pierwotnym spółka nie znalazła chętnych na wszystkie akcje. W transzy inwestorów indywidualnych zapisy złożyło zaledwie 48 osób. Walory tej świadczącej usługi medyczne spółki debiutancką sesję zakończyły 55 proc. powyżej ceny emisyjnej. Gdyby nie zysk na tej transakcji przekraczający 5 tys. zł, strategia inwestowania na rynku pierwotnym przyniosłaby w 2004 r. stratę. Decydujące znaczenie dla wyniku w 2005 r. miał z kolei zakup walorów PC Guard (3,4 tys. złotych). Na zeszłoroczny wynik wpłynęły oferty Inwest Consulting (2,4 tys. zł) i Interferie (1,1 tys. zł).
– Moim zdaniem inwestowanie na rynku pierwotnym jest opłacalne – mówi Robert Wiaderny, makler Millennium DM. Biuro to oferowało akcje pięciu zeszłorocznych debiutantów (North Coast, Eurofilms, Famuru, Euromarku i HTL Strefy). – Z reguły dajemy klientom możliwość zaciągania kredytów na zakup walorów, które sprzedajemy. Chyba że spółka jest mała i oceniamy ją jako ryzykowną – dodaje Wiaderny.
Przeciętna transakcja wygląda w ten sposób: klient dysponuje kwotą 100 tys. zł, pożycza 500 tys. zł, co po uwzględnieniu redukcji zapisów i kosztów przekłada się na kilka tysięcy złotych zysku na debiucie. Zdaniem specjalistów mniej więcej połowa inwestorów, biorących udział w ofertach pierwotnych, korzysta z kredytów.
Kursy niektórych akcji na zakończenie pierwszej giełdowej sesji zachęcają do bardzo śmiałych posunięć kredytowych. Debiut Inwest Consulting – z przeszło 400–proc. przebiciem – przypomniał pierwszą połowę lat 90. Do dziś niepobity rekord ustanowiły akcje Banku Śląskiego. Skarb państwa sprzedawał je po pół miliona starych złotych, a na pierwszej sesji kosztowały 6,75 mln złotych. O skali euforii z przełomu 1993 i 1994 roku najlepiej świadczy fakt, że debiut 1250 proc. powyżej ceny emisyjnej dotyczył największej wtedy giełdowej spółki. Trzeba jednak pamiętać, że większość indywidualnych inwestorów nie mogła od razu sprzedać zakupionych akcji BSK. Złożonych zapisów na rynku pierwotnym było ponad 800 tys. (również do dziś aktualny rekord), czego ówczesna infrastruktura nie była w stanie "strawić". By założyć rachunek inwestycyjny, bez którego nie dało się spieniężyć walorów, trzeba było stać w kolejce, a często zapisywać się na społeczną listę. Pieniądze można było zarobić, nie tylko handlując akcjami, ale także sprzedając miejsca w kolejce. Do kłopotów z otwarciem rachunków dochodziły jeszcze nieprawidłowości w wydawaniu świadectw depozytowych potwierdzających nabycie akcji Banku Śląskiego. Jak widać, drobni inwestorzy byli skazani na frustrującą obserwację spadającej ceny walorów BSK na giełdzie i nie mogli nic zrobić.
Wszystkie najlepsze okazje z lat 2000-2006 dotyczą akcji małych spółek, biorąc pod uwagę ich kapitalizację i wartość przeprowadzanych ofert. Trzy tłuste lata uśpiły czujność części inwestorów – żeby dostać więcej akcji, gotowi są posiłkować się ogromnymi kredytami. Nie wolno jednak zapominać, że w historii GPW zdarzały się na rynku pierwotnym oferty małych przedsiębiorstw, które kończyły się dotkliwymi stratami. W październiku 1998 r., kiedy notowania aktywów na rynkach wschodzących znacznie spadły po kryzysie rosyjskim, na giełdzie pojawiły się akcje Howella. Zakończenie pierwszej sesji wypadło 50 proc. poniżej ceny emisyjnej. Kolejny debiut – firmy Murawski – przyniósł 53-proc. stratę inwestorom z rynku pierwotnego, a czarną serię zakończył Energopol Południe (również 50 proc.).
Dziś tak znaczące straty wydają się mało prawdopodobne, choćby dlatego, że radykalnie skrócono odstęp między zakończeniem sprzedaży akcji na rynku pierwotnym a pojawieniem się walorów na giełdzie. Dzięki wprowadzeniu w 1998 r. nowego instrumentu – praw do akcji – i późniejszym zmianom w prawie zakupionymi w ofercie publicznej papierami można handlować już po kilku, najdalej kilkunastu dniach. Wcześniej na upłynnienie inwestycji zdarzało się czekać miesiącami. Jeszcze na przełomie 1998 i 1999 r. 3,5 mln akcji po 1,45 zł sprzedała spółka Miromark, która nigdy nie trafiła na rynek wtórny. Producent koncentratów spożywczych upadł – inwestorzy zostali na lodzie. Obecnie taki scenariusz byłby ogromnym zaskoczeniem.
Ale i tak straty mogą być dotkliwe. Najgorszym debiutantem ostatnich trzech lat była spółka MediaTel (dawniej SM-Media). Akcje sprzedawała po 75 zł, na zakończenie debiutanckiej sesji kosztowały one 64,7 złotych. Zainwestowane 10 tys. zł w tę ofertę prowadziło do straty 1,3 tys. złotych. Można sobie wyobrazić, że w warunkach pogorszenia się koniunktury na rynku wtórnym takich transakcji byłoby więcej. Jeśli siłę naszych pieniędzy będziemy zwiększać za pomocą kredytu, to w niesprzyjających okolicznościach taka seria strat może doprowadzić nawet do bankructwa.
{mosgoogle}
Tymczasem wyniki publicznych subskrypcji pierwszych sześciu spółek, które zadebiutowały na GPW w 2007 r., zachęcają, ba, wręcz zmuszają do sięgnięcia po dźwignię finansową. Średnia redukcja zapisów w ofertach Mewy, Infovide-Matrix, Procad, B3System, Warimpeksu oraz Kolastyny przekroczyła 98 procent. Oznacza to, że na każde 100 zamówionych akcji otrzymaliśmy najwyżej dwie. I mimo że giełdowe debiuty wszystkich wymienionych spółek zakończyły się znacznie powyżej ceny emisyjnej (od 12,9 proc. do 64,5 proc., średnio 30,8 proc.), to zainwestowane 10 tys. zł dawało na każdej ofercie… 60 zł zysku. Jeśli w wyliczeniach uwzględnimy koszty przeprowadzenia operacji (prowizje od kupna i sprzedaży akcji), to gra wydaje się niewarta świeczki.
Choć z zapowiedzi wynika, że w tym roku czeka nas jeszcze przynajmniej 50 ofert, przy tej strategii ryzyko istotnej straty wydaje się większe niż potencjalny zysk. Tym bardziej że w miarę przedłużania się hossy na rynku pierwotnym po pieniądze inwestorów sięgać będą firmy coraz gorszej jakości.
Autorem jest Pan Tomasz Jóźwik
Tekst pochodzi z marcowego numeru miesięcznika Forbes
Serdecznie dziękuję za jego udostępnienie.
www.forbes.pl
Przejdź na górę strony
Przejdź do spisu treści porad/artykułów
Przejdź na bloga
Przejdź na forum