Forex. Gra na walutach rozgrzewa emocje i kusi spektakularnymi zyskami. Zarabiają jednak nieliczni, a 90 proc. inwestorów zwykle liczy straty. Zyski imponujące niezależnie od koniunktury gospodarczej. Transakcje warte grube miliony dolarów. Wielcy przegrani i nieliczni zwycięzcy – tak wygląda świat agresywnych inwestorów lokujących kapitał na rynku walutowym. To właśnie jest forex – globalny kantor, na którym nigdy nie gaśnie hossa. Zmieniające się kursy walut powodują, że zawsze można zarobić na wzroście wartości jednej waluty i spadku drugiej. Bo każdego dnia istnieje jakiś trend wzrostowy.
Dla inwestorów indywidualnych forex może się jednak okazać pułapką bez wyjścia. Nawet bardzo optymistyczne szacunki X-Trade Brokers (domu maklerskiego oferującego w Polsce możliwość inwestowania na rynku walutowym) wskazują, że dwie trzecie graczy traci na nim pieniądze, a jedna trzecia osiąga zyski. Prawda może być nawet bardziej bolesna – według ekspertów bliższe niej jest twierdzenie, że w długim terminie aż 90 proc. indywidualnych inwestorów grających na foreksie traci swoje pieniądze, a 5 proc. wychodzi mniej więcej na zero.
Pozostałe 5 proc. zarabia – to najczęściej byli dealerzy bankowi, którzy po latach doświadczeń w banku postanowili grać na własny rachunek. I grupa szczęściarzy, którzy opanowali reguły tego rynku w wystarczającym stopniu, by wiedzieć, że wszystko co można zrobić, to inwestować zgodnie z trendami, bez względu na własne przemyślenia dotyczące stabilności takich gospodarek jak Stany Zjednoczone, strefa euro, Polska czy jakakolwiek inna.
Próbując zrozumieć współczesny rynek walutowy, trzeba się wczuć trochę w rolę Neo, któremu Morfeusz tłumaczył, czym jest wirtualny świat Matriksa. Międzynarodowy rynek walutowy, jaki znamy, istnieje od początku lat 70. Wówczas to zrezygnowano z układu w Bretton Woods, według którego kursy franka francuskiego i brytyjskiego funta były ściśle powiązane z dolarem. Wartość amerykańskiej waluty zależała wtedy od ceny uncji złota. W zamierzeniu twórców uwolnienie kursów walutowych miało ułatwić handel międzynarodowy. I tak rzeczywiście się stało. Dziś forex obecny jest wszędzie. Tankujesz samochód – wpływ na cenę benzyny ma kurs walutowy. Kupujesz chiński podkoszulek, japoński samochód, kawę czy gumę do żucia – wszędzie tam, gdzie towar jest importowany, albo choćby część jego składników pochodzi z wymiany międzynarodowej – stajesz się pośrednim uczestnikiem foreksu. Na wolnej wymianie walut opiera się handel międzynarodowy, a skala transakcji jest ogromna. Na świecie w 1971 r. w ciągu dnia zawierano transakcje walutowe o wartości 5 mld dolarów. Tymczasem w 2007 r. może to być, według różnych szacunków, od 3 do 7 bln dol. dziennie.
Biorąc pod uwagę niższą wartość dolara, światowy rynek walutowy potrzebuje zaledwie niecałych trzech tygodni, by przehandlować całoroczny globalny PKB (ok. 40 bln dol.), a w razie wyższej – wystarczy mu do tego sześć dni. Tutaj dochodzimy właśnie do Matriksa. Kiedy bowiem na rynku forex przeprowadzano wyłącznie wymianę walut wspomagającą międzynarodowy handel, był to rzeczywiście rynek transakcji zabezpieczanych jednocześnie operacjami towarowymi. Ale wraz z jego rozwojem pojawiały się transakcje spekulacyjne – dziś stanowią one 90 proc. rynku. Przy czym większość z nich to operacje lewarowane długiem przy użyciu kontraktów terminowych, które w znacznym stopniu mają charakter wirtualny. Teraz posiadacz 10 tys. dol. może bez przeszkód zawrzeć transakcję o wartości 2 mln dol., których nigdy nie miał i pewnie mieć nie będzie. Stąd porównanie foreksu do świata Matriksa – handlu na niespotykaną skalę pieniędzmi, które nigdy nie istniały.
Skala obrotów może być potencjalnym źródłem kłopotów dla globalnej gospodarki. Obecnie bowiem to nie światowy handel wpływa na kurs walut, lecz transakcje spekulacyjne na światowy handel. Paradoksalnie, to właśnie rynek walutowy, jako najpłynniejszy na świecie, jest także najbezpieczniejszy, gdyż wolny od manipulacji. Żaden pojedynczy inwestor, czy nawet ich grupa, nie jest w stanie wpłynąć na trwałe zmiany kursów walutowych. Graczy przyciąga jednak nie stabilność tego rynku, ale potencjalne zyski, jakie mogą osiągnąć. W sprzyjających okolicznościach tygodniowy wzrost notowań dolara o 2,4 proc. może zapewnić inwestorowi, który przewidział taki ruch, nawet 480 proc. zysku. Niemniej to tylko teoria. Po pierwsze bowiem, przewidzenie takiej sytuacji wymagałoby od inwestora wielkiego kunsztu i doświadczenia, po drugie – stalowych nerwów, aby ruch ten wykorzystać w pełni.
Wielu kusi także swoboda działań. Rynek walutowy jest zdecentralizowany. Nie ma żadnej giełdy walutowej, nie ma żadnych regulacji dotyczących handlu, a także sztywnych godzin wyznaczających ramy gry. I jest dla wszystkich, choć początkowo handel na rynku walutowym był zarezerwowany dla banków. To one przeprowadzały transakcje między sobą, przy czym jako duże instytucje nie robiły interesów mniejszych niż na przykład milion czy kilka milionów dolarów dla pojedynczej transakcji.
To już przeszłość. Teraz furorę na świecie robią platformy transakcyjne, proponujące dostęp do tego rynku inwestorom indywidualnym, którzy mogą lokować dowolne sumy. Wystarczy nawet kilkaset złotych. Jednak aby rozsądnie pomnażać owe kilkaset złotych, inwestorzy wykorzystują możliwość lewarowania transakcji. Obecnie platformy transakcyjne oferują możliwość nawet 200-krotnego przebicia. Oznacza to, że posiadacz 500 zł może przeprowadzić transakcje o wartości 100 tys. złotych. Wzrost kursu waluty już o 0,5 proc. oznacza dla niego zysk o 100 procent. Na przykład: wykorzystując dźwignię finansową, wykłada 500 zł i kupuje za 100 tys. zł 41 666 dol. po 2,40 złotego. Jeśli kurs dolara wzrośnie o 0,5 proc. – do 2,4112 zł, a inwestor zrealizuje zysk, zarobi na całym interesie 500 zł, zatem pomnoży swój kapitał o 100 procent. Jednak gdyby kurs dolara spadł do 2,3880 zł – a więc także o 0,5 proc., nasz inwestor straciłby swoje 500 złotych. Warto poznać to drugie oblicze foreksu, ponieważ w ten właśnie sposób większość indywidualnych graczy zaznacza na nim swoją obecność. Trzeba także wiedzieć, że transakcje na rynku walutowym są grą o sumie zerowej. Jeżeli ktoś kupił jakąkolwiek walutę, to oznacza, że inny ją sprzedał. Gdy jej wartość rośnie, ktoś osiągnął zysk, inny zaś miał stratę, dokładnie tej samej wysokości. Warto podkreślić, że inwestorzy długoterminowi nie posiłkują się lewarami, inwestują raczej kasowo, i przeważnie niewielkie kwoty. To zaś oznacza, że płacą także wysokie prowizje, kryjące się w kursach kupna i sprzedaży walut. Różnica – widoczna na przykład na tablicy w kantorze – między kursem kupna i sprzedaży jest określana mianem spreadu. Im mniejszy inwestor i mniej wyszukanych transakcji dokonuje, tym ten spread jest wyższy. Na rynku wymiany gotówkowej, na przykład w kantorze, spready dochodzą do kilku procent, co skazuje inwestorów na długoterminową inwestycję. Jeśli bowiem w kantorze można kupić euro za 3,65 zł, a sprzedać za 3,58 zł, to inwestor, który kupi je po tym kursie, musi czekać, aż kurs wspólnej waluty wzrośnie o 2,0 proc., zanim będzie mógł sprzedać walutę i wyjść na zero.
Na rynku walutowym takie zmiany kursów trwają zwykle kilka tygodni, czasem miesięcy. Choć dużo mówi się o niezwykle mocnym złotym, warto zauważyć, że spadek kursu euro z 4,8 zł do 3,8 zł (o 20 proc.) zabrał tej walucie trzy lata (2004 – 2006 r.), a przez kolejne półtora roku jej notowania stabilizowały się, aby przez kolejne pół roku stracić kolejne 4 procent. Rynek walutowy jest bowiem bardzo płynny, co utrudnia dynamiczne zmiany kursów.
Mimo to, jakiekolwiek ich zmiany mogą mieć duże konsekwencje dla gospodarki – umocnienie euro o 20 proc. oznacza na przykład spadek przychodów dla polskich eksporterów, a w licznych przypadkach także utratę rentowności eksportu na rynku międzybankowym tymczasem, gdzie nie dokonuje się kasowych transakcji, większość z nich ma charakter lewarowany, a wartość pojedynczej operacji liczona jest w milionach (np. euro czy dolarów), spready spadają do nawet kilku tysięcznych części centa lub do kilku dziesiętnych części grosza, w wypadku polskiego rynku. To sprawia, że inwestorzy mogą dzięki niewielkim nawet zmianom kursu osiągać zyski.
Załóżmy, że Kowalski i Nowak dysponują identyczną kwotą 5 tys. euro – dzieli ich jednak strategia inwestycyjna. Kowalski, który kupił 5 tys. euro w kantorze, musiałby czekać, aż euro podrożeje o 8 gr, żeby „wyjść na swoje”. Nowakowi zaś, korzystającemu z lewara, dzięki inwestycji 1 mln euro na rynku międzybankowym, wystarczy wzrost kursu wspólnej waluty zaledwie o pół grosza, by osiągnąć zysk, a zmiana o 8 gr dałaby mu 80 tys. zł zysku. Miarą różnicy jest ryzyko. Kowalski zdecydował się na bezpieczny obrót kasowy. Gdyby euro potaniało o 2 gr, straciłby tylko 500 zł (uwzględniając spread), a Nowak 25 tys. złotych. Na tym mniej więcej polegają różnice w tych dwóch sposobach inwestowania na rynku walutowym.
Inwestorzy długoterminowi – którzy liczą na zmiany cen w długim terminie – kierują się w swoich poczynaniach przesłankami fundamentalnymi. Na przykład świadomość, że polska gospodarka będzie się rozwijała w okresie najbliższych lat bardzo szybko, może świadczyć o potencjale wzrostowym złotego. Jeżeli jednak inwestorzy nabiorą przekonania, że nasza gospodarka osłabnie, wtedy zaczną wymieniać złote na inne waluty, dlatego że będą liczyli na ich wzrost w długim okresie (cykle gospodarcze trwają bowiem całymi latami). Inwestorzy z rynku forex kierują się zwykle analizą techniczną – niemal 100 proc. otwieranych pozycji opiera się właśnie na analizie wykresów.
Dzięki temu, że każdy gracz inaczej „czyta” wskazówki z wykresów, transakcje są przeprowadzane. Gdyby wszyscy „wiedzieli”, że kurs euro spadnie, to nikt nie chciałby go kupić i nie byłoby transakcji. Wykorzystują to duzi gracze, jak banki inwestycyjne. Zatrudnieni tam specjaliści doskonale wiedzą, że na rynku oprócz nich są obecni też mniejsi i mniej doświadczeni inwestorzy. Dochodzi więc do fałszywych przebić linii trendów walutowych, aby na podstawie fałszywych przesłanek inwestorzy otwierali błędne pozycje, które narażą ich na straty, gdy kursy wrócą do poziomów sprzed fałszywych wybić.
Ponadto rynek zachowuje się często bardzo chaotycznie. Banki inwestycyjne zatrudniają nawet po kilkuset dealerów w jednym miejscu, a ich jedynym zadaniem jest osiąganie niewielkich dziennych zysków z najmniejszych wahań kursów. Jeżeli dealer zarobi tylko jeden „pips” (najmniejsza jednostka miary – zwykle setna część grosza czy np. centa) na transakcji o wartości 1 mln dol., to zarabia dla swojego banku 1 tys. dolarów. Jeśli takich transakcji przeprowadzi kilkadziesiąt w ciągu dnia, zaś większość z nich przyniesie zysk, to utrzymanie jego miejsca pracy okaże się opłacalne.
Oprócz bankowych „mrówek” wielką aktywność wykazują drobni inwestorzy rozsiani po całym świecie. Szacuje się, że na rynku forex transakcje przeprowadza każdego dnia 5 mln Chińczyków. Ponieważ nie kierują się oni przesłankami fundamentalnymi (pozycje otwierane na kilka godzin raczej to wykluczają), drobni inwestorzy poprawiają płynność rynku walutowego, ale zarazem wprowadzają do niego nowy element chaosu. Nikt nie jest bowiem w stanie przewidzieć, w którym kierunku – choćby na chwilę – popchnie rynek kilka tysięcy drobnych transakcji zawartych w ciągu kwadransa.
Jeżeli ktoś jednak uważa, że warto podjąć ryzyko oraz zainwestować czas i pieniądze na rynku walutowym, pora przedstawić możliwości. Podstawą jest posiadanie komputera i łącza internetowego. Jak przystało na wirtualne transakcje – cały obrót kreowany przez indywidualnych inwestorów odbywa się w sieci. Najpopularniejszą na świecie platformą transakcyjną jest serwis znajdujący się pod adresem https://www.oanda.com. W chwili publikacji tego tekstu łączna liczba transakcji przeprowadzonych na Oandzie zbliża się pewnie do 300 milionów. Za pomocą serwisu realizowanych jest blisko 5 mln transakcji tygodniowo. Znajomość angielskiego jest niezbędna, aby posługiwać się platformą, przy czym jest to zwykły angielski. Autorzy strony unikają jak ognia słówek, które mogłyby być znane tylko ludziom z branży. Otwarcie konta nie kosztuje nic, podobnie jak jego prowadzenie. Oanda zarabia nie na prowizjach i nie na kosztach prowadzenia rachunku (tych nie ma), lecz na sprea- dach walutowych. Te mogą być bardzo niskie: już od 10 pipsów (setnej części centa) w wypadku popularnych par walutowych (euro/dolar) albo stosunkowo wysokie. Na przykład para euro/złoty jest uznawana za egzotyczną i tutaj spread wynosi aż 500 pipsów, czyli 5 groszy.
Dlatego jeśli ktoś szuka możliwości przeprowadzania transakcji ze złotym w roli głównej, powinien wybrać raczej jedną z polskich platform. Najbardziej znana jest platforma X-Trade Brokers (https://www.xtb.pl/). To dom maklerski wyspecjalizowany w przeprowadzaniu transakcji instrumentami pochodnymi. Także tutaj założenie i prowadzenie konta jest darmowe, a firma zarabia dzięki prowizjom ukrytym w spreadach. W przypadku złotego są one znacznie niższe niż na serwisach zagranicznych – zaczynają się już od 30 pipsów (do 120) – w zależności od godzin handlu.
Firma umożliwia otwieranie pozycji na rynku walutowym z 1-procentowym depozytem zabezpieczającym, przy czym rośnie on wraz z wielkością pozycji. Czyli do transakcji do 200 tys. zł depozyt może wynosić 1 proc., ale przy transakcjach na poziomie 1 mln zł musi on sięgać już 10 procent. Minimalna wartość transakcji to 0,1 kontraktu – 10 tys. jednostek waluty bazowej – do której wymagane minimalne zabezpieczenie kształtuje się na poziomie 1 tys. zł przy transakcjach na rynku złotego. Bez względu na wybór platformy transakcyjnej, podpisanie umowy wymagać będzie okazania dowodu tożsamości (lub jego kopii w razie umowy zawieranej korespondencyjnie).
{mosgoogle}
Słowniczek tradera walutowego
Czym się różni bips od pipsa
Rynek walutowy wykształcił swój własny język, a jego elementem są dziwaczne nieraz słówka, które bywają źródłem nieporozumień. Gdy usłyszysz o bipsach, musisz wiedzieć, że chodzi o zmianę punktów procentowych (basic points), które odnoszą się do rynku pieniężnego – stóp procentowych. Pips to z kolei najmniejsza zmiana, o jaką może się zmienić kurs waluty – zwykle jest to setna część grosza albo centa.
Figura – tym słowem dealerzy walutowi określają zmianę kursu waluty o 100 pipsów, np. o grosz lub centa.
Figury – mianem „figur” (w liczbie mnogiej) określa się publikowane dane makroekonomiczne.
Pozycja krótka (i długa) – wbrew pozorom nie odnosi się do terminu inwestycji, lecz jest wyrazem oczekiwań inwestorów. Ktoś, kto gra np. na spadek notowań na warszawskiej giełdzie, zajmuje właśnie krótką pozycję. Analogicznie na rynku walutowym, ktoś kto gra na spadek dolara – np. sprzedając dolary za złote – zajmuje krótką pozycję w dolarach, tyle że jednocześnie…pozycję długą w złotych.
Ponieważ forex jest rynkiem dwukierunkowym – walutę X sprzedaje się za walutę Y – to otworzenie krótkiej pozycji w jednej walucie oznacza de facto otwarcie długiej pozycji w innej. Gra na spadek dolara do złotego to nic innego jak gra na wzrost złotego do dolara.
Trendy walutowe – według klasycznej teorii, waluta kraju o szybszym wzroście PKB będzie w długim terminie zyskiwać wobec waluty kraju o niższym wzroście PKB o różnicę między dynamiką rozwoju gospodarek. Czyli jeżeli Polska rozwija się o 6 proc., a strefa euro o 2 proc. rocznie, to w długim terminie złoty będzie się umacniać wobec euro o 4 proc. rocznie.
![]() |
Autorem jest Pan Emil Szweda z Open Finance Artykuł ukazał się w miesięczniku Manager Magazine.https://www.manager-online.pl/ |
Powrót na górę strony
Przejdź do forum >>> kliknij
Przejdź do bloga >>> kliknij
Menu strony porady publikacje blog aukcje kredytowe
{rdaddphp file=wstawki/newsletter.php}