Miało być Euro w Polsce w 2011 r. Wzrost gospodarczy w 2009 r. miał wynieść 3,8 proc. Wyniósł 1,7 proc. Miało być 2 000 km dróg i autostrad gotowych na EURO 2012. Deficyt budżetu na 2009 r. miał wynieść 18 mld zł, a wyniósł oficjalnie 24-25 mld zł. Realnie przekroczył 50 mld zł. Bezrobocie miało spadać, a wzrosło do 13 proc. Deficyt budżetu na 2010 r. to 52 mld zł. Dziś rząd twierdzi, że będzie niższy o 15 mld zł, a wyniesie realnie ok. 90 mld zł.
Patrząc na skalę rozbieżności między planami i wskaźnikam a realiami gospodarczymi można stwierdzić, że nic się nie zgadza. Czy można jeszcze poważnie traktować kolejne rządowe plany i zapowiedzi? Czy już tak bardzo przyzwyczailiśmy się do kreatywnej księgowości, zamiatania pod dywan i całkowicie błędnych prognoz, że nikt już nie weryfikuje i nie analizuje kolejnych zapowiedzi i planów reformy finansów publicznych? Tym bardziej, że wiele tych wskaźników i deklaracji jest po prostu wziętych z księżyca. Rozpędzamy naszą gospodarkę głównie na papierze. Deklarujemy walkę z deficytami i rosnącym zadłużeniem, a w rzeczywistości robimy coś dokładnie odwrotnego. Deficyty rosną z roku na rok nawet o 100 proc. Dług publiczny Skarbu Państwa nie tylko nie przestaje rosnąć, ale bije kolejne rekordy. W 2009 r. wyniósł on 650 mld zł. W 2010 r. osiągnie poziom 750 mld zł. Już w tym roku przekroczymy 55-proc. próg zadłużenia do PKB, a pod koniec 2010 r. najprawdopodobniej zbliżymy się do 60 proc. progu konstytucyjnego. Tak przynajmniej przewiduje Komisja Europejska, prognozując 59-proc. poziom długu publicznego dla Polski w 2010 r. Gospodarcze twarde dane i ich finansowe konsekwencje przeczą w sposób oczywisty oficjalnym deklaracjom zarówno rządu, jak i ministra finansów.
Nie udawajmy Greka
Rząd zapowiedział koniec kryzysu, szybki wzrost gospodarczy w wysokości 3 do 4 proc. w najbliższych latach, wzrost konsumpcji, większe wpływy podatkowe i inwestycje, a zarazem wielkie oszczędności, choć na zdrowy rozum to albo jedno, albo drugie. W planie finansowym państwa, jakim jest budżet, minister finansów i rząd zapisali wzrost polskiego PKB na poziomie 1,2 proc. Dwa miesiące później w planie rozwoju i konsolidacji ogłoszono 3-proc. wzrost gospodarczy, by następnie dwa tygodnie później w planie konwergencji dla Komisji Europejskiej zapisać wzrost PKB na poziomie 3,4 proc. A to przecież 300 proc. różnicy, nie bagatelka. Po tygodniu znowu powrócono do kwoty 3 proc. wzrostu PKB w 2010 r. Deficyt sektora finansów publicznych w 2009 r. miał wynieść 3,6 proc., a przypomnijmy, że wyniósł 7,2 proc. Które więc dane są poważne, realistyczne i bliskie prawdy, bo rozrzut, jak widać, jest ogromny? Kogo oszukujemy bardziej ? sami siebie, polską opinię publiczną, Komisję Europejską, rynki kapitałowe czy inwestorów? Tylko po co te księgowe cuda i naginanie rzeczywistości. Niestety, nie widać żadnej istotnej korelacji między głównymi planami, budżetem państwa, planem rozwoju i konsolidacji i planem konwergencji, poza hasłami. Głównie to zapowiedzi iluzorycznych oszczędności i propagandowe zaklęcia. Jak można zakładać drastyczne obniżenie deficytu finansów publicznych w ciągu zaledwie trzech lat z 7,2 proc., a tak naprawdę 10 proc., gdyby doliczyć deficyt ukryty w Krajowym Funduszu Drogowym ? 10 mld zł i zadłużenie ZUS-u, które wzrosło o 8 mld zł ? to łącznie daje nie 24 mld deficytu, ale dobrze ponad 40 mld zł. Jak można je obniżyć do poziomu zaledwie 2,9 proc. w 2012 r.? Znowu 250 proc. normy w trzy lata to prawdziwy europejski rekord i to bez dramatycznych wyrzeczeń w stylu greckim, estońskim czy irlandzkim. Coś tu się nie zgadza i to zasadniczo. Anglicy chcą obniżyć swój rekordowy deficyt w ciągu czterech lat zaledwie o 50 proc., my ? aż o 250 proc., a aż o 100 proc. tylko w ciągu jednego roku ? z 2011 na 2012. To, co się tylko dało, przecież już praktycznie wypchnięto poza budżet, coraz trudniej będzie więc zamiatać pod dywan. Cała dotychczasowa polska praktyka realizowania wydatków sztywnych przez ostatnie 12 lat wykazywała wyraźną tendencję mocno wzrostową i to zarówno w latach hossy, jak i bessy. Udział wydatków sztywnych w całości wydatków budżetu państwa w 1998 r. wynosił 46 proc., w 2003 już 67 proc., w 2004 ? 70 proc., w latach 2008-2010 wydatki urosną o 5,5 proc. PKB.
Reguła wydatkowa to kosmetyka
Reguła wydatkowa nazywana już regułą Rostowskiego to ledwie kosmetyka i kropla w morzu potrzeb. Ograniczenie wydatków do 1 proc. plus inflacja może dać zaledwie symboliczne oszczędności rzędu 3-4 mld zł, a chcąc sprowadzić deficyt do poziomu 2,9 proc. PKB w 2012 r. cięcia musiałyby sięgać 60, a być może nawet 90 mld zł. Wydatki sztywne z kasy państwa przewidziane na 2010 r. to blisko 140 mld zł subwencji dla samorządów, 35 mld zł na obsługę długu, 26 mld zł na współfinansowanie projektów unijnych i około 30 mld dotacji do OFE. Tu nie tylko nic nie da się obciąć, ale trzeba będzie jeszcze pewnie dołożyć, jeżeli już dziś samorządy mają 40 mld zł zadłużenia. Jakim cudem deficyt sektora finansów publicznych zapisany w planie konwergencji na 2010 r. ma wynieść 6,9 proc., czyli mniej niż deficyt sektora w nienajgorszym przecież 2009 r., kiedy wynosił 7,2 proc.? Jak ten deficyt ma się zmniejszyć, jeżeli wydatki rosną, a wpływy maleją? Ściągalność składek do ZUS-u, zarówno zdrowotnych, jak i rentowo-emerytalnych jest najgorsza od 1999 r. Na razie to tylko 5 mld zł mniej w kasie ZUS-u, ale pewnie dług z miesiąca na miesiąc będzie większy.
Dane z kosmosu
Poraża więc niespójność między wyliczeniami a zapowiedziami. Nie bardzo wiadomo, dlaczego minister finansów zakłada dynamiczny wzrost gospodarczy w latach 2010-2012, skoro polski PKB zjechał w 2009 r. z 5 proc. do 1,7 proc., a kryzys wcale się nie skończył. Strefa euro raczej nie liczy na szybki wzrost. Po Grecji będą pewnie kolejni ? Hiszpania, Portugalia, może Włochy. W styczniu 2010 r. deficyt budżetu wyniósł już 5 mld zł, czyli 10 proc. planowanego na cały rok i jest najwyższy od 2001 r. Deficyt sektora finansów publicznych przewidziany na 2010 r. to 7 proc., a okaże się, że równie dobrze może być 8, a nawet 9 proc. Przecież dług publiczny Skarbu Państwa ma w 2010 r. wzrosnąć do kwoty 750 mld zł., potrzeby pożyczkowe brutto Polski na ten rok to między 199 a 203 mld zł. W 2009 r. było to 160 mld zł. Czyli pożyczamy bardziej, a nie mniej, szybciej a nie wolniej. Rząd spodziewa się też szybkiej poprawy sytuacji fiskalnej i wyższych wpływów podatkowych, kiedy jeszcze nie wiadomo, jaka będzie skala zwrotów podatków PIT i VAT za 2009 r. W 2010 r. niższe będą przecież stawki podatkowe PIT, wpływy z podatków Belki, wpływy z podatku CIT. Styczeń 2010 r. pokazuje, że wpływy z podatku VAT mogą być dużo niższe. Wpłynęło bowiem w tym roku w styczniu 17 mld zł, a w 2009 r. było to 22 mld zł. Rząd zakłada na 2010 r. wzrost konsumpcji indywidualnej o 0,8 proc., a przecież rośnie bezrobocie ? to już 13 proc. Płace wyhamowują, rosną koszty utrzymania. Wyraźnie rosną ceny żywności, energii elektrycznej, gazu, papierosów, opłat bankowych, praktycznie ? wszystkiego. Czy to właśnie ta wysoka inflacja ma być tą tajną bronią rządu, która uratuje dochody budżetowe, ale jaka ona w końcu ma być? 1 proc. ? tak jak zapisano w budżecie? 2 proc., jak w planie konwergencji? A może realne będzie 3,6 czy nawet 4 proc.?
Jazda na gapę właśnie się kończy
Resort Finansów przewiduje, że firmy zaczną na nowo inwestować. Tylko dlaczego, bo przecież spadają zamówienia, spożycie, eksport, a dostępność do kredytów nie uległa zasadniczej poprawie. Zatory płatnicze są coraz większe, dotyczy to już 10 tys. firm. Rośnie wartość kwot do windykacji. W 2009 r. było to 11 mld zł, w tym roku może to być nawet 15 do 20 mld zł. Wartość kredytów zagrożonych i utraconych to już ponad 50 mld zł. Przez ostatnie 10 lat zadłużenie przedsiębiorstw wzrosło o 100 proc., a zadłużenie gospodarstw domowych tylko w latach 2007-2009 ? aż o 200 proc., przekraczając kwotę 400 mld zł. Przybywa zapożyczonych na styk, a polski konsument dostaje zadyszki. Nadal trwa ruletka kursowo-walutowa na polskim złotym, która może przewrócić wszelkie kalkulacje i plany rządowe w razie tąpnięcia na rynku walutowym.
Obiecanki-cacanki, a głupiemu radość
Jeśli rząd rzeczywiście planowałby tak głębokie ograniczenie deficytu do 2,9 proc. z obecnych 7,2 proc. w 2012 r., musiałby wręcz dokonać masakry wydatków budżetowych, w tym wydatków socjalnych z jednej strony, a z drugiej wyraźnej podwyżki podatków i opłat, zamrożenia płac sfery budżetowej, wstrzymania waloryzacji rent i emerytur, wyraźnego wydłużenia wieku emerytalnego. Ograniczone musiałyby być wydatki inwestycyjne, w tym infrastrukturalne, wydatki w służbie zdrowia, wojsku, policji, administracji oraz subwencji dla samorządów. Tak czy siak, dla przeciętnego Kowalskiego plan konwergencji czy plan konsolidacji, będzie oznaczał kolejne ostre zaciskanie pasa. Ale jak wytłumaczyć wyrzeczenia i cięcia, skoro u nas kryzysu podobno nie ma? Słynna już reguła wydatkowa to reguła wirtualna.
Idziemy hiszpańską drogą
Nie ma co też liczyć na europejskie odbicie. Kryzys może zagościć w Eurolandzie na dłużej. Oby za Grecją nie poszły kolejne kraje. Zarówno Grecy, jak Hiszpanie i Portugalczycy przez lata liczyli właśnie na to, że wystarczy wzrost gospodarczy na poziomie 3-4 proc. PKB, aby zahamować wzrost zadłużenia i kontrolować deficyt. Jak widać, bardzo się pomylili. My właśnie wkraczamy na tę drogę. Samo zaciskanie pasa i tak nie wystarczy. Oprócz planów i dobrego PR-u trzeba mieć jeszcze wizję, środki, narzędzia i mówić prawdę. Dopóki państwom takim jak właśnie Polska nie uda się zwiększyć konkurencyjności i innowacyjności swojej gospodarki, zwiększyć eksportu i dochodów budżetowych, w tym dochodów podatkowych, walka z deficytem i zadłużeniem nie powiedzie się. Wtedy, by uniknąć bankructwa, konieczna pewnie będzie dewaluacja waluty w tej czy innej formie. Pomijając miałkość, brak konkretów, brak oprzyrządowania prawnego, odległość terminów, skuteczność zarówno planu konwergencji, jak i planu rozwoju i konsolidacji, będzie żadna. Mogą one raczej mocno zaszkodzić koniunkturze gospodarczej. Nadal za dużo pożyczamy i importujemy, za mało oszczędzamy i eksportujemy. Coraz bardziej też brakuje dochodów budżetowych i dochodów podatkowych. Nad polskimi planami naprawy finansów publicznych wydają się coraz mocniej unosić księżycowe opary absurdu, a zegar tyka coraz głośniej. Skala cięć i ograniczeń, jakie mogą nas czekać w nadchodzących latach, może okazać się dla większości polskiego społeczeństwa wręcz szokująca. Nie warto więc udawać Greka.
Janusz Szewczak, autor jest głównym ekonomistą SKOK dla www.GazetaFinansowa.pl
Przejdź na bloga www.blog.finanseosobiste.pl ,
Przejdź do działu Nowe produkty finansowe
Odwiedź inne serwisy grupy www.FinanseOsobiste.pl
www.nieruchomosciowo.biz
www.UbezpieczeniaPoLudzku.pl
www.poznajTFI.pl
www.AlternatywneInwestycje.com