Coraz większe obawy budzi w naszym kraju zapaść demograficzna, której najbardziej widocznym przejawem jest zmniejszenie się współczynnika dzietności kobiet w wieku rozrodczym. Wielu ekspertów obarcza winą za ten stan rzeczy nieefektywną politykę prorodzinną, brak pracy i mieszkań dla młodych ludzi, czy też upowszechnienie się hedonistycznego, wygodnego stylu życia. Tymczasem spadek liczby ludności występuje w większości krajów gospodarczo rozwiniętych i różne są jego przyczyny.
Współczynnik dzietności kobiet wynosił w 1990 r. 2,03, w 2003 r. – 1,25 a w 2008 r. – 1,40. W tym ostatnim roku na kobietę w wieku rozrodczym przypadało 1,4 dzieci. Innymi słowy, współczynnik dzietności był tylko o 0,17 pkt wyższy niż w 2003 r., w którym wskaźnik ten był najniższy od ponad 50 lat. W latach następnych współczynnik ten był jednak o około 0,75 pkt niższy od wielkości optymalnej (2,10–2,15), określanej jako korzystna dla stabilnego rozwoju demograficznego. Pewnym wyjątkiem był tylko rok 2009, w którym urodziła się w Polsce rekordowa liczba dzieci (425 tys.). W latach następnych przychodziło na świat w naszym kraju o około 50 tys. dzieci mniej w porównaniu do tego rekordowego roku.
Polska na tle Europy
Należy przypomnieć, że już w latach 90. nastąpił spadek przyrostu demograficznego w naszym kraju, kiedy średnioroczna stopa osiągnęła poziom 0,14, a w 1999 r. po raz pierwszy w okresie powojennym w Polsce wystąpiło ujemne tempo przyrostu naturalnego (wyniosło -0,03 proc.). W tym roku liczebność zmniejszyła się o 13 tys. osób, a liczba urodzeń (382 tys.) była niższa od liczby zgonów (383 tys.). W roku 1989 współczynnik dzietności kobiet był w Polsce tak niski, że nie zapewniał prostej zastępowalności pokoleń. Dla utrzymania zastępowalności pokoleń współczynnik dzietności powinien wynosić co najmniej 2,10–2,15, natomiast w 1998 r. wynosił 1,43, a w 2012 r. 1,30. Jednocześnie nastąpiły zmiany w rozkładzie urodzeń według wieku matki. Znacznie zmniejszyła się dzietność kobiet w wieku poniżej 25 lat. Zmiany współczynnika dzietności przebiegały w Polsce podobnie jak w krajach Europy Zachodniej i Północnej. W tej części Europy dzietność kobiet zwiększyła się w ostatnich kilku latach dzięki prowadzeniu polityki prorodzinnej. W tych krajach zachodnich, w których ludzie są wykształceni, zdrowi i wykonują pracę wymagającą wysokich kwalifikacji, wskaźnik dzietności wynosi ok. 1,6–1,7. Poziom ten nie zapewnia wprawdzie zastępowalności pokoleń, za to mniejszej populacji może ułatwić osiągnięcie wyższego poziomu życia.
Polki rodzą w Wielkiej Brytanii
W Polsce niekorzystne tendencje demograficzne zbiegły się w czasie z początkiem transformacji gospodarczej, kiedy państwo borykało się z wieloma problemami i nie było w stanie zapewnić odpowiedniego wsparcia dla młodych matek. Jest rzeczą charakterystyczną, że statystyczna Polka, która wyemigrowała do Wielkiej Brytanii rodzi w tym państwie 2,13 dziecka, a żyjąca w Polsce tylko 1,30 dziecka. W 2012 r. imigrantki z Polski żyjące w Wielkiej Brytanii urodziły 21 200 dzieci, tj. najwięcej wśród wszystkich obcokrajowców mieszkających w tym kraju. Każda Polka rodzi więc w Wielkiej Brytanii ponad 60 proc. więcej dzieci niż w swoim kraju ojczystym. Wynika to w dużym stopniu ze znacznie większego poczucia bezpieczeństwa socjalnego. W Polsce niechęć do powiększania rodzin wynika przede wszystkim z niepewności jutra, ubożenia społeczeństwa, bezrobocia i niskich zarobków, które często nie pozwalają na utrzymanie samego pracownika, nie wspominając o utrzymaniu całej rodziny. Nie można jednak zakładać, że gdyby ludzie mieli pracę i godziwe zarobki, to nie byłoby kryzysu demograficznego w naszym kraju. Spora bowiem część stosunkowo dobrze zarabiających Polaków i Polek nie chce mieć dzieci, a jeśli już, to tylko jedno, aby móc je lepiej wykształcić i wyposażyć. Z niższego przyrostu naturalnego skorzystają więc w przyszłości głównie jedynacy, którzy więcej odziedziczą po swoich rodzicach.
GUS nie dostrzega wyludnienia
Większość demografów i polityków skupia się na negatywnych skutkach niezbyt wysokiej dzietności w Polsce. Faktem bowiem jest, że od początku lat 90. nie udaje się w naszym kraju zapewnić prostej zastępowalności pokoleń. Ponadto stosunkowo wysokie tempo i wielkość emigracji powodują, że Polska powoli się wyludnia. Zjawiska tego zdaje się nie dostrzegać GUS, który od kilku lat podaje zawyżone dane o liczbie ludności, bez uwzględnienia ok. 2,1 mln Polaków, którzy w ostatnich dziesięciu latach wyemigrowali za granicę. I tak według danych GUS: w 2005 r. liczba ludności w Polsce wynosiła 38,1 mln, tyle samo w 2008 r. i aż 38,5 mln w latach 2010–2013. Tymczasem według bardziej realistycznych szacunków, po odliczeniu liczby Polaków mieszkających za granicą, liczba mieszkańców Polski w 2013 r. wyniosła ok. 36,7 mln. Zmniejszenie liczby ludności naszego kraju było w ostatnich latach głównie efektem emigracji do krajów Unii Europejskiej, a nie wynikiem gwałtownego spadku przyrostu naturalnego ludności. Spadek ten, co jest pewnym paradoksem, nie wystąpił w większym stopniu w rodzinach biednych. Nadal prawie 36 proc. dzieci w Polsce przychodzi na świat w rodzinach biednych, a nawet bardzo biednych, żyjących poniżej minimum socjalnego, gdzie dochód netto na osobę nie przekracza 539 zł. Nie sprawdzają się więc teorie różnych demografów, którzy twierdzili, że ludzie zamożni będą mieć więcej dzieci, a ludzie biedni mniej. W ogromnej większości krajów świata prawidłowość ta nie sprawdza się w praktyce.
Ubogim kryzys niestraszny
W Polsce na 372 tys. urodzonych w 2013 r. ponad 133 tys. otrzymało specjalny dodatek po urodzeniu w wysokości 1 000 złotych. Jest on wypłacany od 2005 r. tylko tym rodzinom, w których dochód na jedną osobę nie przekracza 539 zł miesięcznie. Jest to kwota zbliżona do tzw. minimum egzystencjalnego, pozwalająca zaspokoić tylko podstawowe potrzeby. Jednak odsetek dzieci, którym przysługiwało to wsparcie ze strony państwa, stale się zmniejszał. W 2011 r. takich dzieci było 41,4 proc., a w 2013 r. już tylko 35,8 proc. Miało to miejsce w sytuacji, w której liczba osób żyjących w skrajnej biedzie nie malała, lecz rosła. Takich osób żyjących głównie w rodzinach wielodzietnych było w 2011 r. 6,8 proc., a w 2013 r. – 7,4 proc.
Nawet kryzys gospodarczy nie przyczynił się znacząco do zmniejszenia tempa przyrostu naturalnego w rodzinach ubogich. Z drugiej strony wiadomo, że w niesprzyjających warunkach środowiskowych, tj. w sytuacji przedłużającego się kryzysu gospodarczego, większość kobiet w wieku rozrodczym raczej nie decyduje się na posiadanie dzieci. Jednak w Polsce mimo kryzysu odnotowano w ciągu ostatnich pięciu lat dodatni przyrost naturalny ludności – czyli przewagę liczby urodzeń nad liczbą zgonów. Tylko w pierwszym półroczu 2014 r. urodziło się 186,9 tys. dzieci, tj., o 3 proc. więcej niż w tym samym okresie 2013 r., a liczba zgonów wyniosła 187,5 tys. osób, tj. o 7 proc. mniej niż przed rokiem. Tendencja ta jednak nie utrzyma się zbyt długo i już od połowy bieżącej dekady różnica między liczbą zgonów i urodzeń wyniesie kilka do kilkunastu tysięcy na niekorzyść urodzeń. Według prognoz GUS w 2020 r. liczba zgonów w Polsce sięgnie 419 tys., a liczba urodzeń – 363 tys., natomiast w 2050 r. zgonów będzie już 451 tys., a urodzeń – 273 tys. (różnica 178 tys.). Ludność Polski będzie się coraz szybciej starzeć, co będzie miało określone implikacje dla budżetu i finansów państwa oraz dla rynku pracy, nie wspominając o „przeciążonej” służbie zdrowia. Faktem jest, że w 2013 r. średni wiek Polaka wyniósł 37 lat, a osoby powyżej 50. roku życia stanowiły 36 proc. mieszkańców Polski. W 2030 r. osoby powyżej 50. roku życia będą stanowiły już 44 proc. wszystkich Polaków.
Skutki odwrotne od zamierzonych
Stosowane dotychczas formy zachęty do „patriotycznej prokreacji” przynoszą raczej skutki odwrotne od zamierzonych, do czego przyczynia się także obecny system emerytalny, który opiera się na założeniu, że na świadczenia emerytalne powinno zarobić pokolenie ludzi pracujących. Czy więc sztywne trzymanie się systemu, z którego wynika, że w liczbie ludności nigdy nie może następować jakikolwiek spadek, nie jest społecznie szkodliwe? Podobnie jak namawianie ludzi w imię trwałości tego systemu do patriotycznej prokreacji. Politycy starają się jednak zachęcić ludzi młodych do przynajmniej dwójki i więcej dzieci, głównie w trosce o przyszłość obecnego systemu emerytalnego, chociaż łatwiej byłoby go zmienić. Z kolei znajdujący się w coraz trudniejszej sytuacji ekonomicznej młodzi Polacy, z których spora część pozostaje bez pracy lub jest zatrudniona na tzw. śmieciowych umowach, nie mogą sobie pozwolić na więcej niż jedno dziecko, a często po prostu w ogóle nie chcą mieć dzieci. Postawy te ulegają radykalnej zmianie w chwili, kiedy młodej parze uda się wyemigrować i znaleźć pracę w którymś w krajów zachodnioeuropejskich.
Dzieci „odłożone na później”
Innym niekorzystnym trendem, jaki występuje w naszym kraju już od kilkudziesięciu lat, jest wydłużenie średniego wieku rodzącej Polski. O ile w latach 70. było to 21 lat, o tyle w 2013 r. – już 29 lat. W tym samym czasie pojawiły się nowe technologie umożliwiające przeskoczenie bariery wieku i wybranie przez kobietę w wieku rozrodczym, a nawet starszą, czasu, w którym będzie chciała zajść w ciążę. Zamrożone jajeczka mogą bowiem bez szkody dla ich zdolności do rozmnażania przetrwać w banku nawet 10 lat. Nie gwarantuje to jednak, że czterdziestoparoletniej kobiecie powiedzie się zabieg in vitro. Poza tym u starszych matek pojawia się zagrożenie cukrzycą w czasie ciąży oraz rośnie liczba rozmaitych powikłań położniczych.
Odkładanie na później rodzenia dzieci jest także jedną z przyczyn pojawiającej się w Polsce zapaści demograficznej. Pewnym paradoksem jest fakt, że na początku drugiej dekady bieżącego stulecia mamy w Polsce najwięcej młodych kobiet w wieku 28–30 lat. Kobiety te urodziły się w okresie wyżu demograficznego na początku lat 80. Przykładowo w latach 1982–1984 rodziło się w Polsce rocznie ponad 700 tys. dzieci – czyli prawie dwa razy więcej niż w latach 2011–2013. Polska ma duży potencjał do zwiększenia dzietności, jednak szanse te będą się z roku na rok zmniejszać, kiedy w wiek najwyższej płodności będą wchodzić mniej już liczne grupy Polek urodzonych w latach 90. i w pierwszej dekadzie XXI wieku.
Szkodzi zła polityka
Kwestią nierozstrzygniętą jest to, czy i jak państwo może powstrzymać zapaść demograficzną. Czy może tego dokonać tylko poprzez prowadzenie odpowiedniej polityki prorodzinnej, która kosztuje więcej niż wydatki na obronę? Polityka ta jednak nie działa w praktyce, czyli nie przekłada się na wzrost liczby dzieci. A bez zwiększenia liczby dzieci trudno będzie w ramach obowiązującego obecnie systemu emerytalnego zapewnić w przyszłości względnie godziwe świadczenia emerytalne rosnącej liczbie ludzi starych. Może więc dojść do takiej sytuacji, w której aby utrzymać przy życiu siebie, emerytów i całą gospodarkę, osoby w wieku produkcyjnym niebawem będą pracować tak dużo, że w ogóle nie będą miały czasu ani siły na to, aby chcieć posiadać dzieci. Ponadto coraz mniej liczne pracujące pokolenie może dojść do wniosku, że jest za bardzo obciążone na rzecz starszych pokoleń. A to z kolei może prowadzić do zderzenia generacji ludzi młodych i starszych. Problemów demograficznych nie rozwiąże więc samo prowadzenie kosztownej, a przy tym niestety nieudolnej polityki prorodzinnej. Charakteryzuje się ona bowiem brakiem spójności i koordynacji działań oraz stosowaniem nieodpowiednich narzędzi. Często więc pomoc ze strony państwa nie trafia do rodzin wielodzietnych, które najbardziej potrzebują tej pomocy. Przykładem mogą być ulgi na dziecko, z których korzystało w 2013 r. w pełni 76 proc. rodzin z jednym dzieckiem, 68 proc. z dwojgiem dzieci i już tylko 31 proc. wychowujących troje lub więcej dzieci.
Innym przykładem jest becikowe oraz świadczenia na wspomaganie matek samotnie wychowujących dzieci, których samotność jest często fikcyjna. Ponadto niż demograficzny powoduje, że inwestycje w żłobki i przedszkola okazują się często nietrafione. Młodzi ludzie, którzy nie mają stabilnej pracy i godziwego wynagrodzenia, po prostu nie chcą mieć dzieci. Aby rozwiązać obecne problemy demograficzne, należy więc jak najszybciej doprowadzić do radykalnego zmniejszenia bardzo wysokich w naszym kraju kosztów pracy. Są one bowiem głównym czynnikiem powodującym spadek dzietności. Gdyby bowiem pracownik otrzymywał na rękę tyle, ile ze wszystkimi obciążeniami jego pensja kosztuje pracodawcę, to z powodzeniem mógłby utrzymać żonę i dwójkę dzieci.
Brak recepty na poprawę
Kwestią nierozstrzygniętą jest, czy głównym celem polityki demograficznej rządu RP powinno być doprowadzenie w jakiś „cudowny” sposób do wzrostu dzietności kobiet i zachęcenia młodych ludzi do posiadania dzieci. Do ludzi młodych nie bardzo już przemawiają argumenty o szybko starzejącym się społeczeństwie i groźbie za 20–25 lat deficytu rąk do pracy i załamania się systemu emerytalnego. Odnoszą się oni także dosyć obojętnie do niepokojących prognoz dotyczących spadku o 7 mln liczby Polaków w 2060 r. i raczej jeszcze nie przejmują się dramatycznie pogarszającą się strukturą społeczną ludności naszego kraju. O ile bowiem w 1960 r. żyło w naszym kraju 7 mln dzieci w wieku do 10. roku i tylko 200 tys. osób powyżej 80. roku życia, to w 2060 r. dzieci będzie zaledwie 2 mln, a osób powyżej 80. roku życia aż 4 mln. Postępującego starzenia się polskiego społeczeństwa nie da się więc powstrzymać poprzez prowadzenie nawet bardzo szczodrej polityki prorodzinnej. Nie ma obecnie „cudownych recept na dzieci”. Obok czynników materialnych, związanych z brakiem pracy oraz przede wszystkim brakiem perspektyw na uzyskanie dobrze płatnej pracy umożliwiającej zakup na kredyt mieszkania i zapewnienia godziwych warunków bytu swojej rodzinie, dzietność hamują także czynniki socjologiczne. Coraz większa liczba kobiet korzysta z wolności wyboru między posiadaniem i nieposiadaniem dzieci. Coraz więcej też kobiet w wieku rozrodczym podejmuje pracę i odkłada na późniejsze lata założenie rodziny. Wreszcie spora część kobiet nie chce rodzić dzieci, bo stanowi to dla nich duże obciążenie psychiczne. W takich krajach jak Polska, a także w prorodzinnej Francji, większość obowiązków związanych z posiadaniem dzieci nadal spoczywa na kobietach. Nie można więc mieć pretensji do wielu kobiet, że nie chcą pomagać w zwiększaniu przyrostu naturalnego kosztem swoich karier zawodowych i życia osobistego. Wielu potencjalnych rodziców przestaje się także łudzić tym, że dzieci zmienią ich życie na lepsze. Liczne badania socjologów potwierdzają, że dzieci dają szczęście, ale tylko do szóstego roku życia. Pomimo faktu, że dzieci są przez Polaków wymieniane na drugim miejscu jako warunek udanego i szczęśliwego życia, w praktyce te oczekiwania nie sprawdzają się, co szczególnie jest widoczne, kiedy dziecko rośnie. Wyniki badań socjologów z Instytutu Maxa Plancka potwierdzają, że krzywa szczęścia rodziców radykalnie spada po ukończeniu przez dziecko kilku lat.
Wieczne dzieci wiecznych rodziców
Minęły już czasy, kiedy w rodzinie liczyła się każda para rąk do pracy. Nie mają więc obecnie większego wpływu na liczbę posiadanych dzieci tzw. względy ekonomiczno-praktyczne. Coraz mniejszą rolę odgrywają w wielu rodzinach także względy emocjonalne, chęć przedłużenia życia poprzez przekazywanie swoich genów, wzrost statusu społecznego poprzez posiadanie większej liczby dzieci itp. Potencjalni rodzice, z wyjątkiem niektórych krajów azjatyckich, nie decydują się na dzieci głównie dla zabezpieczenia swoich potrzeb na starość. Model ten od wielu już lat nie sprawdza się w krajach europejskich, gdzie to nie dzieci pomagają starszym rodzicom, lecz najczęściej to rodzice pomagają dorosłym dzieciom. Z roku na rok, także w Polsce, przybywa dorosłych dzieci, często w wieku ponad trzydziestu lat, którzy nadal mieszkają ze swoimi rodzicami i pozostają na ich utrzymaniu. Według danych GUS od 2005 r. liczba takich „wiecznych dzieci” zwiększyła się o 700 tys. W 2012 r. ze swoimi rodzicami mieszkało 44,5 proc. młodych ludzi w wieku 25–34 lat. Było to 8 proc. więcej niż w 2005 r. W ten sposób żyło w 2012 r. ponad 2,8 mln młodych dorosłych Polaków. Przyczynami tego stanu rzeczy są słaba koniunktura gospodarcza w naszym kraju i brak pracy. Młodzi ludzie nie mogą się usamodzielnić, gdyż zdobycie pracy na etacie jest obecnie w Polsce zjawiskiem graniczącym z cudem. Na jedną ofertę zatrudnienia przypada bowiem średnio ponad 60 bezrobotnych, a w niektórych województwach nawet ponad 100. Ponadto wielu młodych ludzi pracuje znacznie poniżej swoich kwalifikacji, za minimalne wynagrodzenie i to często na podstawie umowy na czas określony. Szacuje się, że na takich umowach pracuje już w naszym kraju prawie jedna trzecia młodych. Nic więc dziwnego, że mają oni ogromne trudności z uzyskaniem kredytu na zakup własnego mieszkania i siłą rzeczy zmuszeni są do mieszkania u rodziców. Taka sytuacja działa odstraszająco na potencjalnych rodziców, którzy coraz częściej odkładają decyzję o posiadaniu dzieci, lub w niezbyt na szczęście jeszcze licznych przypadkach całkowicie rezygnują z ich posiadania. Dzieci zapewniają swoim rodzicom różnorakie przeżycia i emocje, często z przewagą tych negatywnych, co niezbyt dobrze wpływa na samopoczucie szczególnie starszych rodziców, którzy chcieliby spędzić jesień swojego życia w spokojniejszym otoczeniu. Tego rodzaju doświadczenia zniechęcają także potencjalnych rodziców do posiadania większej liczby dzieci. Coraz częstszym więc wyborem jest posiadanie tylko jednego dziecka.
Trzeba liczyć się ze stopniowym zmniejszaniem populacji, co ma już miejsce w wielu krajach gospodarczo wysoko rozwiniętych. Łatwiej wtedy będzie można zapewnić mniejszej liczbie ludności edukację i opiekę zdrowotną na najwyższym poziomie oraz stymulować rozwój nowoczesnej gospodarki zapewniającej wysoko produktywne i dobrze płatne miejsca pracy. Ograniczenie tempa przyrostu naturalnego może więc okazać się w przyszłości korzystne dla samych dzieci, które odziedziczą więcej po swoich rodzicach i będą żyć w mniej „zatłoczonym” świecie.
Autor prof. Adam Gwiazda jest ekonomistą, politologiem, pracownikiem naukowym Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy