Propaganda sukcesu kwitnie jak za tow. Gierka
Polskie wskaźniki eksportu i importu lecą na łeb na szyję. Coraz bardziej maleje liczba polskich firm, które eksportują i zarabiają na eksporcie. Co trzecia z nich ma długi i to nie tylko z powodu opcji walutowych. Co będzie w drugiej połowie roku, gdy złoty tak znacząco się umocnił i nadal jest sztucznie pompowany?
Polska to prawdziwy kraj absurdów, półprawd i niedomówień. Podobno najlepiej w Europie radzimy sobie w walce z kryzysem. Według redaktor A. Nowakowskiej z ?GW? nasza gospodarka to gigant, a reszta gospodarek europejskich to karły. Pomimo tego bardzo liczymy na to, że w wychodzeniu z kryzysu pomogą nam właśnie Niemcy, Francja i inne kraje Eurolandu, które nadal przeżywają ogromne kłopoty. Polscy politycy i analitycy głośno obwieścili koniec recesji i ożywienie gospodarcze, argumentując to niewiele mówiącymi i przejściowymi danymi: wskaźnikiem wzrostu sprzedaży detalicznej w lipcu (+5,7 proc.) i niewielkim wzrostem PKB w drugim kwartale (+1,1 proc.), który w relacji kw/kw wynosi zaledwie 0,5 proc. Przed nami trudniejsza połowa roku i bardzo ciężki 2010 r. Dane GUS to jedno, a rzeczywistość gospodarcza i stan naszych portfeli to drugie. Wzrost polskiego PKB w II kw. br. wydaje się zbyt mocno statystycznie nadmuchany. Jeśli bowiem wszystkie elementy składowe, na jakich opiera się PKB, wyraźnie spadają (spada konsumpcja, spada popyt krajowy, spadają inwestycje i produkcja przemysłowa, spada import, eksport oraz usługi), a w ostateczności mamy cudowny wzrost o 1,1 proc., to musi budzić to poważne wątpliwości. Co ciekawe nasi ministrowie i eksperci tak się zagalopowali, że ogłosili przy okazji koniec recesji w Niemczech i we Francji.
Czy Niemcy i Francja uratują polskie PKB?
Główny ekonomista BGK, podobnie jak większość polskich analityków, stwierdza, że ponieważ nasz zachodni sąsiad już wychodzi z recesji (w II kw. br. PKB Niemiec zwiększyło się o 0,3 proc., tyle samo co we Francji), to te niewielkie wzrosty PKB będą musiały mieć bardzo korzystny wpływ na polskie przedsiębiorstwa. Będą one mogły szybko liczyć na nowe zamówienia z Niemiec, gdzie trafiało do tej pory 25 proc. naszego eksportu i z Francji, gdzie trafiało 7 proc. Widać, ze nasi analitycy, a także politycy, dzielą już przysłowiową skórę na niedźwiedziu i nie bardzo wiedzą, co w niemieckiej trawie piszczy. Wyraźnie widać, że według niemieckich sterników gospodarki sprawy wyglądają zupełnie odmiennie, niż to sobie wymarzyli nasi analitycy. Niemieckie przedsiębiorstwa i banki nie prowadzą działalności charytatywnej i Niemcy nadal są pełni obaw, co dalej z kryzysem. Wypowiedzi zarówno niemieckiego ministra gospodarki, jak i ministra finansów., a nawet prezesa Bundesbanku nie pozostawiają wątpliwości. Według nich to nie koniec kłopotów gospodarczych Eurolandu i samych Niemiec. Według głównego ekonomisty BZ WBK P. Bujaka poprawa koniunktury w Niemczech i Francji umożliwi polskim przedsiębiorstwom szybkie zwiększenie produkcji i eksportu. Problem w tym, że rzeczywistość wygląda całkowicie odmiennie.
Dekoniunktura trwa w najlepsze
Polskie wskaźniki eksportu i importu lecą na łeb na szyję. W czerwcu eksport spadł o 24 proc., import o 31 proc. i będą one spadać dalej, bo do czerwca mieliśmy silne osłabienie złotego. Im słabszy złoty, tym atrakcyjniejsze polskie towary. Ale to się właśnie skończyło w lipcu br. Sztuczne pompowanie od lipca polskiego złotego musi uderzyć bardzo mocno zarówno w eksport, jak i rachityczny wzrost gospodarczy. Lipiec był kolejnym, 10. miesiącem spadku produkcji i nie zanosi się na gwałtowany wzrost zamówień. Wychodząc z założenia, że prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie, liczymy, jak widać, na niemiecki altruizm. Sami Niemcy z prezesem Bundesbanku na czele są nadal pełni obaw. Przygotowują nawet specjalne plany i projekty, obawiając się, że kłopoty bankowe, a zwłaszcza kredytowe, mogą wywołać jeszcze wtórne wstrząsy i bankructwa w 2010 r. Problem kredytowy niemieckich przedsiębiorstw nie został jeszcze definitywnie rozwiązany. Banki w Niemczech, podobnie jak w Polsce, nie chcą udzielać kredytów przedsiębiorstwom. Niemcy w przeciwieństwie do nas mają oczywiście pomysł, jak poradzić sobie z tym problemem. Zamierzają ponowić pomoc kredytową, tym razem kierując ją bezpośrednio do niemieckich przedsiębiorstw w olbrzymiej kwocie 250-300 mld euro. Zamierzają również wyasygnować 10 mld euro i przeznaczyć je dla niemieckich banków na wykup tzw. złych kredytów. Nasi analitycy zapominają, że zarówno Francja, jak i Niemcy na swój mizerny wzrost PKB (+0,3 proc.) zapracowały olbrzymią pomocą fiskalną ze strony rządów. Sam EBC wpompował 442 mld euro w gospodarki Eurolandu. Z kolei tylko wykup niemieckich starych samochodów kosztował budżet tego kraju 5 mld euro, niemieckie banki otrzymały kilkaset mld euro. Ale program skłonienia Niemców do zakupu nowych aut właśnie się kończy, a to będzie miało negatywny wpływ na ilość sprzedawanych samochodów i wzrost PKB w Polsce. Niemieccy stratedzy gospodarczy pękają ze śmiechu, gdy słyszą rady naszego ministra finansów J.V. Rostowskiego ? jak walczyć z kryzysem, nie wydając ani grosza, tnąc wydatki, oszczędzając na wszystkim i osłabiając i tak słaby już polski popyt. Niemiecki rząd widząc niechęć banków do udzielania kredytów przedsiębiorcom, postanowił sam ich udzielać niemieckim firmom. Pożyczki te będą udzielane przez państwowy bank KFW, który już dostał na ten cel blisko 60 mld euro. Niepoważnie przy tym wygląda nasz BGK, który na podobne cele otrzymał ledwo 2 mld zł. Trudno więc liczyć na to, że niemieckie przedsiębiorstwa i niemiecki rynek rzucą się na polskie produkty i będą importować coraz droższe polskie towary. Wprost przeciwnie ? niemiecki import spada, a eksport rośnie. Tylko w lecie br. złoty umocnił się o 40-50 gr. Spekulacyjne pompowanie złotego bardzo zaszkodzi polskiemu eksportowi, ostatniemu z czynników nikłego bo nikłego, ale jednak wzrostu gospodarczego. Nieprzypadkowo Amerykanie i Szwajcarzy nie tylko obniżyli stopy procentowe do symbolicznych poziomów 0-0,5 proc., ale nadal dążą do osłabienia swych walut, by nie tylko więcej kupować, ale i więcej sprzedawać. My właśnie fundujemy sobie bardzo silnego złotego, wbijając nóż w plecy polskim eksporterom. Niewiele też wynika z tego, że nasz bilans obrotów bieżących jest chwilowo na niewielkim plusie. To tylko znak tego, że znacznie szybciej niż eksport spada import.
Eksporterzy i tak cienko przędą
Coraz bardziej maleje liczba polskich firm, które eksportują i zarabiają na eksporcie (ok. 47 proc. firm). Co trzecia z nich ma długi i to nie tylko z powodu opcji walutowych. Choć chwilowo dzięki umocnieniu złotego spadło zadłużenie na rynku zobowiązań denominowanych w obcych walutach, co umożliwia zaksięgowanie formalnie zysków. To tylko kreatywne podejście do księgowości i papierowe zyski. Nie stanowi to też bodźca napędzającego wzrost gospodarczy i ekspansję polskiej produkcji oraz eksportu. Światowa recesja znacząco ograniczyła zapotrzebowanie na polskie towary do tych, które w dużej mierze konkurowały po prostu niższą ceną. Aby utrzymać się na rynkach, nasi eksporterzy musieli jeszcze w IV kw. 2008 r. i I kw. 2009 r. obniżyć ceny, których teraz za bardzo nie ma jak podnieść. Niektóre z nich handlują wręcz ze stratą. W I połowie 2009 r. eksport liczony w euro skurczył się aż o 22,5 proc. r./r. Co będzie w drugiej połowie roku, gdy złoty tak znacząco się umocnił i nadal jest sztucznie pompowany? Wyniki niewątpliwie będą jeszcze gorsze. Tutaj Niemcy nam nie pomogą. Nie będą u nas kupować, by tylko sprawić nam przyjemność. Choć silny złoty obniża w sposób sztuczny nasze zadłużenie zagraniczne i dług publiczny SP, to nasze zadłużenie i tak rośnie systematycznie. Zbliżymy się pod koniec tego roku do poziomu 650 mld zł i przekroczymy 50 proc. zadłużenia w stosunku do PKB w 2009 r. Przekroczymy próg 55 proc. zadłużenia w sierpniu 2010 r., a to już będzie prawdziwy dramat i realna groźba bankructwa. Nasze rezerwy walutowe państwa to tylko 71 mld USD.
Banki nie pożyczą
Zyski banków w Polsce w pierwszej połowie 2009 r. spadły o ok. 40 proc., choć niektórym spadły o 70-90 proc. Są takie banki, które miały straty. Mimo ogromnej nadpłynności sektora bankowego w Polsce (25-30 mld zł), który jest niemal całkowicie zdominowany przez kapitał zagraniczny, kredytów nie ma i nie będzie, a warunki kredytowe będą coraz bardziej rygorystyczne. Mamy rekordowo mały wręcz wzrost kredytów dla przedsiębiorstw. Dotyczy to również polskich eksporterów. A przecież ożywienia gospodarczego nie da się utrzymać bez rozwoju akcji kredytowej, zwiększenia wydatków konsumentów i przedsiębiorstw. Także wzrostu eksportu i produkcji utrzymać bez kredytów się nie da. RPP utrzymuje bardzo wysokie stopy procentowe (3,5 proc.) przy stopie 1 proc. w Eurolandzie. Nie ułatwia to działalności polskim przedsiębiorcom i eksporterom. Banki komercyjne wymyślają co chwila nowe obostrzenia i utrudnienia. Nic dziwnego, że w pierwszej połowie tego roku spadły nakłady inwestycyjne. Były one o ok. 4 proc. niższe niż w 2008 r. Firmy i tak inwestują z własnych środków póki je jeszcze mają. Dla wielu firm z branży deweloperskiej lub transportowej kredyty są nieosiągalne. W II kw. 2009 r. po raz pierwszy od wielu lat kredyty dla przedsiębiorstw spadły i to o ok. 8 mld zł.
Niemcy mają wątpliwości, my nie
Dane mówiące o ożywieniu gospodarek na świecie w krajach Eurolandu takich jak Niemcy i Francja są niejednoznaczne. Ożywienie w tych krajach może jeszcze przybrać kształt litery W, może też nadejść kolejna fala weryfikacji danych. Jeśli po chwilowej euforii naszych analityków mówiących, że ożywienie w Niemczech automatycznie pociągnie za sobą wzrost polskiego eksportu i wzrost polskiego PKB, przejdziemy do chłodnej analizy, to dojdziemy do wniosku, że takiej gwarancji absolutnie nie ma. Umacniający się złoty zwiększy raczej konkurencyjność towarów z importu i to nie tylko chińskich, ale francuskich i niemieckich. HSBC prognozuje na koniec roku euro po 3,60. Większym optymistą jest tylko M. Rogalski z BOŚ, który przewiduje 3,50 za euro. Jednak ci, na których tak bardzo liczymy, czyli niemieckie banki, w tym Deutsche Bank, mają w tej kwestii całkowicie odmienne zdanie i jest ono niewątpliwie znacznie bliżej prawdy. Przewidują oni 4,70 za euro pod koniec roku. Pod koniec września ustalony zostanie przelicznik z tytułu dopłat bezpośrednich dla polskich rolników. MF chodzi o to, żeby kurs przeliczeniowy nie był zbyt wysoki, bo wtedy trzeba by więcej złotych wypłacić polskim rolnikom. Jednak to może wręcz zdewastować polski eksport na przestrzeni III i IV kw. br. Tym bardziej, że teraz Niemcy i Litwini nie wykupią 30 proc. produkowanych u nas aut. A jesienią 2010 r. więcej zapłacimy za prąd i to również odbije się na kosztach produkcji i konkurencyjności polskich towarów. Wzrosną również ceny polskiej żywności w granicach 3-5 proc. Również Rosja ? nasz bardzo ważny partner handlowy ? przeżywa bardzo poważne problemy gospodarcze i będzie ograniczać import towarów. Podobno jest i będzie dobrze w polskiej gospodarce dzięki wskaźnikowi optymizmu polskich konsumentów. Z takich fusów wróży się nam ową różową przyszłość. To są te ?mocne? argumenty, które wg naszych ekonomistów i analityków pozwalają nam wierzyć w poprawę koniunktury i wzrost PKB. Musimy się przygotować na 300 tys. młodych ludzi, którzy po wakacjach nie znajdą pracy, a będą musieli się zarejestrować jako bezrobotni. Do tego wyraźnie spadły inwestycje zagraniczne, aż o 83 proc. r./r. Wyraźnie osłabną też wynagrodzenia. Fiskus ściągnie z rynku konsumpcyjnego w najbliższym roku 10-15 mld zł. Wdowie renty ? 4 mld zł. Becikowe i odpisy na dzieci ? to kolejne ściągnięte 6 mld zł. Suma sumarum gdy Niemcy zaczną powoli wychodzić z kryzysu, my ogłaszając swój kolejny statystyczny sukces, będziemy dopiero wchodzić w szczytową fazę kryzysu. Wtedy dopiero będzie można ocenić, kto miał rację w walce z kryzysem ? mądry rzekomo Polak po szkodzie czy przemądrzały Niemiec, ale przed szkodą?
Janusz Szewczak, autor jest analitykiem gospodarczym www.GazetaFinansowa.pl
logo_gazetaufinansowa